Jan Jonston i wszystkie zwierzęta świata
Sześć tomów Historii naturalnej Jana Jonstona, lekarza i erudyty z Leszna, podsumowało zoologiczną wiedzę Europy połowy XVII wieku.
To jednak nie wszystko: Jonston, dzięki współpracy ze znakomitym rytownikiem Matthäusem Merianem, umieścił w swoich księgach tysiące wizerunków zwierząt. Ryciny powstawały w rodzinnym warsztacie Merianów. Bez zbytniej przesady moglibyśmy uznać dzieło Jonstona za pierwszy atlas zwierząt, a jego autora za uczonego, którego ambicją było ująć wszystkie znane wówczas gatunki i zebrać całą wiedzę zoologiczną.
Jonston nie zamierzał dokonywać naukowych odkryć i rewolucji, jego Historia naturalna miała zebrać dostępne informacje i podać je w uporządkowanej formie, dodatkowo wzbogaconej o liczne ryciny. Być może inspiracją były tu nowatorskie koncepcje i metody nauczania Jana Ámosa Komenský’ego, twórcy pierwszych podręczników obrazkowych. Komenský kierował gimnazjum w Lesznie, w którego radzie zasiadał rówież Jonston. Łączył ich protestancki etos pracy i edukacji: Komenský przewodził wspólnocie braci czeskich, a ojciec Jonstona był kalwińskim uchodźcą ze Szkocji. Wpływów Jonstona możemy się nawet dopatrywać w słynnym Orbis pictus Komenský’ego.
Od roku 1650 we franfurckiej oficynie Merianów ukazują się kolejne tomy Historii naturalnej Jana Jonstona.
Pięć ksiąg o rybach i waleniach – a także innych morskich ssakach oraz legendarnych potworach morskich).
Cztery księgi o „wodnych zwierzętach bezkrwistych” – czyli wodnych bezkręgowcach: mięczakach, głowonogach, skorupiakach, szkarłupniach czy parzydełkowcach.
Kolejne cztery – o czworonogach, czyli głownie ssakach (wśród nich będą też gryfy i jednorożce), ale też gadach i płazach.
Sześć ksiąg o ptakach (do których zaliczono też nietoperze). Tutaj mityczne harpie, feniksy i gryfy zostały uznane za zmyślone.
Owadom Jonston poświęcił trzy księgi, ale przez insecta rozumiał pajęczaki, lądowe mięczaki i skorupiaki, pierścienice czy wije. Powracają tu również bezkręgowce wodne, a nawet – zupełnie nie na miejscu – pławikoniki.
Najkrótszy tom to dwie księgi o wężach oraz… smokach. Opisując te ostatnie Jonston wskazuje ewidentne fałszerstwa, czyli smokokształtne okazy spreparowane z wysuszonej raji. Pojawiają się też siedmiogłowe ukoronowane „hydry”, które w kolejnym stuleciu Linneusz zdemaskował jako taksydermiczne preparaty mające przedstawiać apokaliptycznego Smoka.
Bez wątpienia do czasów Linneusza Historia naturalna Jonstona była niezwykle wpływowa – jej wizualna atrakcyjność i łaciński tekst zapewniał popularność w szkołach i kręgach akademickich. Praca doczekała się wielu kolejnych – również pirackich – wydań i przekładów.
Wpływ dzieła Jonstona wykraczał poza Europę, bowiem możemy znaleźć ślady Historii naturalnej we Wschodniej Azji, w pracach chińskich i japońskich przyrodników, którzy kopiowali ryciny Merianów we własnym stylu. Jeden z chińskich zbiorów takich kopii znajduje się w Bibliothèque nationale de France.
Rosomak, czyli o przekazywaniu wiedzy
W tomie Jonstona na temat czworonogów można się natknąć na przedziwną rycinę.
Ukazuje ona trudne do zidentyfikowania zwierzę, które otoczone kośćmi przeciska się między pniami dwóch drzew jednocześnie obficie defekując.
Łaciński i niemiecki podpis odkrywa tożsamość zwierzęcia. Po łacinie zwie się ono gulo, a po niemiecku Vielfraes – zatem jest to rosomak. Problem w tym, że na rosomaka w ogóle nie wygląda, poza tym nic nie wiadomo, by dzisiejsze rosomaki przeciskały się przez drzewa załatwiając jednocześnie swoje naturalne potrzeby. Za ryciną z Historii naturalnej Jonstona stoi więc nie obserwacja przyrody, a tradycja i autorytet wcześniejszych uczonych. Sam autor się zresztą tego nie wypiera i jako porządny kompilator wskazuje swoje źródła. Dzięki nim możemy prześledzić tworzenie i przekazywanie wiedzy o rosomaku w nowożytnej Europie.
Rosomak i jego dziwne zachowanie zostało po raz pierwszy opisane przez Macieja Miechowitę, uczonego z przełomu XV i XVI stulecia, przez długi czas rektora Akademii Krakowskiej. W swoim słynnym dziele z pogranicza geografii, historii i etnografii Traktat o dwóch Sarmacjach, azjatyckiej i europejskiej możemy przeczytać:
Żyje w Litwie i Moskowii zwierzę w innych miejscach nieznane, najżarłoczniejsze i szkodliwe, zwane rosomakiem (rossomaka). Jest czarne, wielkości psa, kociomorde, a z ciała i ogona przypomina lisa. Żywi się padliną. Gdy tylko znajdzie ścierwo, zjada wszystko, wypełnia i wzdyma jak bęben. Następnie szuka wąskiego przejścia między drzewami i wciska się tam, by siłą wycisnąć to, co wcześniej łapczywie pożarł. Gdy tym sposobem sobie ulży, zaraz znów idzie do padliny i napełnia nią sobie brzuch, później znów go opróżnia i powraca do ścierwa, póki go nie pożre do końca.
Dalej uczony pisze, że być może natura dała tym krajom tak nienasycone zwierze, bowiem ich ludzcy mieszkańcy są równie żarłoczni. Następnie krytykuje zwyczaj nieumiarkowanego ucztowania, które jego zdaniem panuje wśród możnych litewskich, moskiewskich, a zwłaszcza wśród Tatarów. Można byłoby zatem przypuszczać, że rosomak jest tylko wymysłem Miechowity, który chciał w swoim dziele umieścić trochę moralistyki w stylu średniowiecznych bestiariuszy.
Notka o rosomaku nie umknęła jednak uwadze renesansowych uczonych. Zwierzę w 1539 roku pojawiło się na słynnej Carta marina – pierwszej szczegółowej mapie Skandynawii i wybrzeży Bałtyku, sporządzonej przez szwedzkiego humanistę Olausa Magnusa. Wygląd rosomaka jest zdecydowanie zainspirowany opisem Miechowity, a nie obserwacją z natury. Co więcej, zwierzę ukazano, kiedy defekuje przeciskając się między drzewami. Informację z Traktatu o dwóch Sarmacjach Olaus powtórzył później w swojej Historii ludów północy, dodając, że w Skandynawii zwierzę zwane jest ierff, a po niemiecku Vielefrass. Pisząc po łacinie, Olaus uznał, że w tym języku nazwie rosomaka gulo – czyli „żarłok”.
Autorytet dwóch uczonych: Miechowity i Olausa spowodował, że przez następne dwa wieki rosomak był przedstawiany w takiej postaci i tak niezwykłej sytuacji.
Od XVIII stulecia, prawdopodobnie na skutek spotkań z rosomakami amerykańskimi, zaczęły pojawiać się poprawne wizerunki zwierzęcia. Zaczęto też powątpiewać w jego sposób odżywiania i wydalania.
Opis Miechowity oraz inne niezwykłe opinie na temat rosomaka utrzymywały się jednak jeszcze przez długi czas. U progu XIX wieku Remigiusz Ładowski w swoim leksykonie przyrodniczym Historia naturalna kraju polskiego pisał:
Rosomak zwierz z kształtu jest podobny wilkowi, w wielkości wyrównywa psu Jamnikowi, z głowy do kota, a zogona do liszki podobny. Włos na nim miękki, długi, brunatno-czerwony, a na grzbiecie czarny. Znajdują je w głębokich litewskich lasach. Parzą się w styczniu, a czasem z lisami mieszają. [...] Są nadzwyczaj żarłoczne, dopadłszy bowiem czego, żrą póty, aż się wywrócą i pokarm przez womit oddadzą, potym żrą znowu na nowo, i to póty powtarzają póki tylko [jedzenia] stanie. Powiadają, że obżarłszy się idzie między dwa drzewa ciasne i ciśnie się, póki nie pozbędzie pokarmu.
I choć gdzieniegdzie wciąż długo wierzono w nienasycenie rosomaka, które przetrwało do dziś w jego łacińskiej nazwie Gulo gulo, a historię o przejadaniu się i przeciskaniu przez drzewa powtarzały dydaktyczne książki dla dzieci w celu napiętnowania obżarstwa, to nauka zaczęła się z tym poglądem konsekwentnie rozprawiać. Feliks Paweł Jarocki, profesor Uniwersytetu Warszawskiego w swoim podręczniku zoologii z 1821 roku podsumował:
Chęć opowiadania nadzwyczajnych rzeczy utworzyła o żarłoczności tych zwierząt najniedorzeczniejsze bajki. Jakkolwiek te niezgrabne powieści przeciwnemi są zdrowemu rozsądkowi, mimo to znaleźli się tak łatwowierni między Autorami, którzy je z rzadką szczerością duszy za prawdę w dziełach swoich umieścili.
Szarańcza z Kalisza – dawna kryptozoologia
Generał Joachim Jauch (1684–1754) przez większość życia był porządnym protestantem. Imienin nie świętował, za to na urodziny otrzymywał od swoich bliskich wpisy do sztambucha.
W pamiątkowym kajecie widnieją więc akademickie studia antycznych rzeźb, projekty architektoniczne, mitologiczne sceny, szkice i kopie grafik. Jauch – saski oficer wysłany do Warszawy – szybko robił karierę w wojsku i administracji. Znany jest głównie jako architekt odpowiedzialny za założenia urbanistyczne i zaprojektowanie bądź przebudowanie w nowym stylu wielu warszawskich budowli. Dyrektor Saskiego Urzędu Budowlanego w Warszawie, inżynier i artylerzysta, musiał w swojej karierze widzieć niejedno, a jako autor barokowych dekoracji dobrze znał całą mityczną i fantastyczną faunę. Z pewnością nie był głupcem i raczej nie dawał się zwieść złudzeniom. Na kilka lat przed śmiercią w jego sztambuchu pojawił się jednak wizerunek zdumiewającej istoty, opatrzony dłuższym dwujęzycznym opisem.
Sztambuch zdobią gdzieniegdzie naturalistyczne przedstawienia roślin i zwierząt wykonane przez „Fraulein de Naumann” – prawdopodobnie córkę architekta Johanna Christopha von Naumann, poprzednika Jaucha na dyrektorskim urzędzie (a prywatnie jego szwagra). To właśnie między takie szczegółowe i pełne wdzięku rysunki, ukazujące turkucia podjadka, salamandrę i szarańczaka (na którego skrzydłach – według opisu – miały widnieć hebrajskie i greckie litery oznaczające „gniew boży”), zostało wciśnięte przedziwne stworzenie, którego oblicze mogłoby być najbardziej surrealistycznym autoportretem Salvadora Dalí. Opis kreatury jest równie przejmujący, jak jej wizerunek.
Anno 1749: Taka Szarańcza padła na milę od Kalisza, z którey dwie złapano, y jednę serwują w Kapitule Gneźnieńzskiey, a drugą OO. Reformaci w Kaliszu, tę gdy wzięto w rękę skrzeczała jako Gacek, y pianę żółtą z pyska toczyła, cała była kosmata, jak axamit, Śmierć na piersiach, nogi dwie kosmate y zęby wiewiórcze mająca etc.
Czym były istoty, które grasowały pod Kaliszem? Czy autor rysunku (być może sam Jauch) widział je na własne oczy, gładził ich aksamitną kosmatość i słyszał nietoperze skrzeczenie?
Nie trzeba być entomologiem, by rozpoznać zmierzchnicę trupią główkę (Acherontia atropos), ćmę, która swoją nazwę gatunkową zawdzięcza trzeciej z Mojr – bezlitośnie przecinającej nić ludzkiego życia. Właśnie oblicze Atropos – ukazywanej czasem w postaci wyschniętego trupa – nakazuje widzieć na tułowiu motyla pareidolia. Z tego powodu od zamierzchłych czasów aż po Milczenie owiec owad budził lęk i złowrogie skojarzenia.
Budowa ssawki pozwala zmierzchnicy na wydawanie głośnego, niepokojącego pisku, który w istocie przypomina skrzeczenie nietoperza. Brytyjski entomolog, Sir Guy Anstruther Knox Marshall, uznał ten dźwięk za najbardziej przerażającą cechę ćmy. W wymownie zatytułowanym artykule Experimental Evidence of Terror caused by the Squeak of Acherontia atropos opisał doświadczenie, które przeprowadził – wraz z asystującym mu oswojonym koczkodanem – na grupie ludzi. Osoby, którym pokazywał zmierzchnicę, nie bały się owada, dopóki ten nie wydawał dźwięku. Nawet dzielny koczkodan z początku lękał się skrzeczącej ćmy, aż w końcu odgryzł jej głowę, nerwowo rozczłonkował, a gdy miał pewność, że nie wyda już żadnego dźwięku – zjadł ją ze smakiem.
Nie tylko Jauch był pod wrażeniem ćmy z rodzaju Acherontia. Nieco podobny, choć zdecydowanie pod względem skali wyolbrzymiony, jej opis można znaleźć w opowiadaniu Sfinks Edgara Allana Poe. Pogrążony w melancholii narrator, spoglądając przez okno na wzgórze nad brzegiem rzeki Hudson, ulega złudzeniu optycznemu i widzi potwora:
Porównując rozmiary monstrum z grubością pni drzew, obok których przechodziło […], doszedłem do wniosku, że jest znacznie większe od największych okrętów liniowych. […] Pysk zwierzęcia mieścił się na końcu trąby długości sześćdziesięciu lub siedemdziesięciu stóp, o obwodzie jednak dorównującym cielsku przeciętnego słonia. U nasady trąby wyrastała kępa czarnych zmierzwionych kłaków – więcej tego było, niżby dostarczyć mogła sierść dwudziestu bawołów; spośród tych kłaków sterczały ukośnie w dół lśniące kły podobne do szabli odyńca, niepomiernie jednak większe. Równolegle z trąbą, po obu jej bokach, biegły dwa gigantyczne pręty z czystego kryształu, długości trzydziestu lub czterdziestu stóp, uformowane na wzór doskonałego graniastosłupa. Odbijały się w nich przecudownie promienie zachodzącego słońca. […] Jednakże najbardziej zaskakiwała w wyglądzie tego szkaradnego stwora umieszczona na piersiach podobizna trupiej czaszki, wyrysowana olśniewająco białą krechą na tle ciemnego tułowia z taką dokładnością, jakby rysunek był dziełem artysty. A gdy wpatrywałem się w to straszliwe zwierzę, zwłaszcza zaś w trupią czaszkę na jego piersiach – z przerażeniem i grozą, a także z przeczuciem nadchodzącego nieszczęścia, którego rozum nie był zdolny zagłuszyć – nagle spostrzegłem, że potężne szczęki na końcu trąby rozwierają się i w tej samej chwili usłyszałem głos donośny i rozpaczliwie smutny, brzmiący mi w uszach niczym pogrzebowy dzwon. (za przekładem Krystyny Tarnowskiej)
Pomińmy już fakt, że Acherontia atropos nie występuje w Ameryce Północnej. Wizerunek kaliskiej „szarańczy” sugeruje co prawda, że autor rysunku znał ją raczej z relacji, jednak równie dobrze można przyjąć, że widok zmierzchnicy trupiej główki i jej pisk „brzmiący niczym pogrzebowy dzwon” (ewentualnie „jako Gacek”) zrobiły na nim tak mocne wrażenie, jak na ludziach z eksperymentu Sir Marshalla lub na bohaterze Sfinksa Edgara Allana Poe.